Francuz i Paryżanka

Na Wymysłowie mieszkał Aźmirz Basok. 

Wprawdzie na chrzcie świętym, do którego trzymała go Ciotka Zośka, słaboszowski ksiądz nadał mu imię Kazimierz, ale Kaźmirz nie miał podniebienia i sam o sobie mówił, że jest Aźmirz. 

Aźmirz Basok. Jego matka była rodzoną siostrą Michała Bochniaka – drugiego z „zojscynych” mężów.

Był kowalem i swego czasu miał na Wymysłowie nieźle prosperującą kuźnię. W tej kuźni, według Andrzeja, miał Aźmirz kowadło wykonane własnoręcznie z osi niemieckiego transportera.

Z czasem (cóż, fortuna kołem się toczy) interes znacznie podupadł, ale mimo tego Aźmirzowi nigdy nie brakowało zleceń na poklepanie lemiesza, czy siekiery.
Robotę znał ja nikt i nie liczył za nią zbyt drogo. W późniejszych latach zdarzało się wprawdzie, że do Kaźmirza trafiała jedna siekiera, a do właściciela wracała inna, ale zawsze sprzęt był należycie wyklepany i naostrzony.

Kiedy czas i zamiłowanie do trunków nie dały mu się jeszcze we znaki był bojowym kawalerem z fantazją.

Potrafił trzymać w szachu całą wymysłowską zabawę. Raz dzierżąc w garści dwukilowy odważnik, ryczał we własnym, nosowym języku: „Rrzy koki w yył skurłwysyny, bo zaiję”... 

I jakoś nikomu nie przyszło do głowy by zignorować Aźmirza. W ogóle przed wojną i tuż po niej Basoki uchodzili za groźnych „bitników”. W tamtych czasach, we wsi położonej wśród lasów, gdzie ani partyzantów, ani kłusowników, ani innej maści kozaków nie brakowało, na taki respekt nie było pewnie łatwo zapracować.

Wieść niesie, ze konie miał piękne, z rodziną trzymał jak Bóg przykazał, a że podobno drzewo kradł z państwowego lasu, to cóż – wszyscy wtedy kradli.

Za naszych czasów miał Kaźmirz konkubinę zwaną Paryżką, czy Paryżanką.
Kobietę  nie całkiem dobrej reputacji i niewiadomego pochodzenia. Mieszkali w jego rodzinnym obejściu na tak zwanych Dołach, pod samym Sancygniowskim Lasem. Wiedli żywot na tyle cygański i swobodny, że irytowało to bogobojnych sąsiadów.

Cóż, chociaż nikt z sąsiadów by się do tego nie przyznał, zazdrościli im pewnie po trosze takiego życia, a po trosze bali się Kaźmirza... Stąd też pewnie, gadki o jakichś kurach zaginionych, jakby nie było wiadomo, że kiedy się mieszka koło lasu, pełnego zwierzyny różnej...

On jednak z plotek niewiele sobie robił, a wszystko co mogli zrobić mu sąsiedzi to obgadać.

Od czasu do czasu Aźmirz zachodził do Zosi traktując wszystkich letników jak bliską rodzinę, przy czym z pokoleniem naszych babć znał się dobrze. Nasze mamy znał, lubił i szanował, zaś nas nie rozróżniał zupełnie i każdego, bez względu na wiek i płeć, uważał, za zosinego wnuczka.

Któregoś ranka przyszedł do Ciotki i już przy furtce natknął się na kilkuletniego Bartka. Zapytał go we własnym języku:
 „jes abcia, awołoj jo i owidz, e Aźmirz yszed. Bartek przejęty wpadł do komory krzycząc: „Mamo, mamo jakiś facet przyszedł i po francusku gada”.

Ochrzczony w ten sposób raz drugi, Aźmirz, stał się odtąd dla naszego grona Francuzem.

Pięknie się to ułożyło – na Wymysłowskich Dołach, pod samym Sncygniowskim Lasem  mieszkali Francuz i Paryżanka.

 

powrót do jadłospisu

dalej