ZŁOTA GRAŃ - CZY WARTO CIĄGNĄĆ WODĘ?

 Wodę do picia i celów gospodarskich trzeba było czerpać ze znajdującej się w sadzie pięćdziesięciometrowej studni. 

Nie było to lekkie. Dzisiaj, dla wielu, jest to raczej egzotyczne zajęcie. Wtedy należało do rutyny dnia codziennego. 

Przecież niektórzy sąsiedzi nie mieli studni, byli i tacy którym woda w studni wyschła albo „się popsuła”. Oni musieli wozić wodę w beczkach, umieszczanych na „żelaznych wozach” z odległego o dwa kilometry Wymysłowa.

Dla przyjeżdżających z miasta letników (również i tych urodzonych na wsi) konieczność „ciągnięcia wody” była inspiracją do różnej maści pomysłów racjonalizatorskich. 

Mój ojciec snuł wizje pompy głębinowej. 

Tadek kilkakrotnie usprawniał zamocowanie wału, by lżej można było wyciągać wiadra. 

Nawet Mietek mówił coś o sposobie stosowanym w jego rodzinnych stronach, polegającym na mocowaniu na linie dwóch wiader, w ten sposób, że gdy pełne jechało do góry -  puste zjeżdżało w dół stanowiąc przeciwwagę... 

Najlepszy, w moim przekonaniu, był jednak sposób wymyślony przez Fredkę i Grażynę podczas pamiętnych wakacji roku 1972.\

Tego roku na wakacje po raz pierwszy w życiu przyjechałem bez babci i bez rodziców. Nie wiem co sądzić o sprawności umysłowej moich staruszków, dość, że „puścili” mnie na wieś z Fredką – najmłodszą siostrą mamy.

Za to, że powróciłem z tego wojażu bez szwanku mój ojciec komunista powinien odbyć pieszą pielgrzymkę do Częstochowy.

Dla mnie wyjazd bez Rodziców i ukochanej Babci, która dupę wycierała od niemowlaka, rysował się bardzo atrakcyjnie. Fredkę uwielbiałem bezkrytycznie. Była niby dorosła ale traktowała mnie kumpelsko i pozwalała na wszystko. 

Była czymś pomiędzy koleżanką i starszą siostrą. Słowem wakacje z Fredką rysowały się bajecznie.  Może tylko gdzieś w otchłaniach pięcioletniej duszy czaiła się jakaś obawa...

Fredka starała się być troskliwą opiekunką. Pamiętam, że (zgodnie pewnie z przykazaniami mamy) na śniadanie zawsze dostawałem zupkę mleczną. Jednego dnia przygotowała mi lane kluski. W talerzu zobaczyłem coś na kształt jednego, grubego naleśnika pokrywającego szczelnie cienką tafelkę mleka. 

Cóż było robić, pokrajałem sukinsyna łyżką, dolałem mleka ze stojącego na stole garczka i zjadłem.

Okazało się, że mleko, którego dolałem do zupki było „osikowe” (taki stan pomiędzy świeżym i kwaśnym) i według wszelkich prawideł powinienem się pochorować. 

Oczywiście nic mi się nie stało. Jednak Fredka musiała mieć „moralniaka” bo wykupiła dla mnie „pół sklepu” na Wymysłowie żeby uspokoić nieczyste swe sumienie. 

Generalnie Fredka i Grażyna dzieliły czas pomiędzy mniej lub bardziej wyrafinowane rozrywki (o czym w innym miejscu tej książeczki) i niewolnicze prace nakazane Grażynie przez Ciotkę Zośkę a Fredce przez poczucie obowiązku wobec mnie.

 Między innymi trzeba było gotować, a jak gotować to i ciągnąć wodę. Mnie nie dało się oszukać, inwentarza też nie bardzo, chociaż krowy pojono najczęściej w nigdy nie wysychającej „kaludze” pod figurą, ale po co ciągnąć wodę dla siebie?

Dziewczyny bardzo prędko odkryły, że w oddalonym o kilkanaście minut marszu wymysłowskim sklepie znajdują się niewyczerpalne zapasy innej cieczy, która z powodzeniem gasić może pragnienie nadmiernie obciążonych obowiązkami niewiast.

Trunkiem tym było wino owocowe o wdzięcznej nazwie „Złota Grań”.

Czy można się dziwić, że obie moje dwudziestokilkuletnie ciotki wolały przespacerować się do niedalekiego sklepu, niż w pocie czoła wyciągać ze studni ciężkie wiadra wody? No i jakaż różnica w jakości płynu!

Oczywiście praktyki te nie znalazły uznania w oczach Cioci Zosi, lecz wszystko co mogła zrobić to ograniczyć rozmiary procederu. Wyplenić się go nie dało.

Zresztą, pokażcie mi takiego, który wygrał z postępem!

Wszakże wielcy odkrywcy i wynalazcy zawsze spotykali się z niezrozumieniem współczesnych. 

I chociaż niektórzy, kończyli na stosach, to dzieło ich myśli przetrwało do naszych czasów.   

<<powrót jadłospisu

dalej>>